Kolejny tydzień za nami.
Łącznie 2400 km. Aktualnie na stanie od początku tygodnia dwie osoby, dwie psice i jeden kamper. Od poniedziałku będzie jeszcze dwójka Cud Ludzi i trzy psy.
Jeden park narodowy.
Dwie kontrole straży granicznej, jedna staży parku, jedna leśniczego wespół z policją.
Dwa krótkie trekkingi na Jasło i Fereczatą. Dwa spacery – do Jeziorka Bobrowego i Jeziorek Duszatyńskich.
Pięć wspaniałych nocy pod niebem pełnym gwiazd.
Totalny brak zasięgu.
Setki przegadanych godzin z człowiekiem, z którym można by gadać i gadać (ma się to szczęście w życiu).
Dwie pawice przechadzające się dumnie wzdłuż drogi. Dwa pawie (uwaga uwaga, serio!) stroszące piórka i będący panami całej wsi – musielibyście widzieć moją minę, gdy zobaczyłam te ptaki przed kamperem po środku niczego w małej wioseczce w sercu Bieszczad.
Jednym z największych zachwytów tego tygodnia był czarny bocian latający nad nami dwukrotnie, gdy zajechaliśmy w to samo miejsce po paru dniach.
Kolejnym zachwytem były bieszczadzkie drogi, zakręty, które zapierały dech w piersiach, zarówno mnie jak i Kostkowi, który ostatniem sił prosił, byśmy jechali dwójeczką, bo więcej nie udyga.
To zachód słońca u stóp Połoniny Caryńskiej, gdzie z wiosną w kalendarzu przeplatała się jesień w kolorach na zboczach i zima leżącą śniegiem na szczytach.
To curry, które dostałam, przywiezione z Bangokoku i będące podstawą pysznego żółciutkiego dania.
To czarna herbata z sokiem malinowym pita z emaliowanego kubka w kaczuszki od Babci.
To przyzwyczajenie do zimna i gdy dziś na zewnątrz pada, a Piotr siedzi w polarze i kominie, to ja mam na sobie ukochaną sukienkę i jedynym „ludzkim” zachowaniem wynikającym z zimna są grube skarpetki.
To opowieści ze świata, przekochana babka w schronisku PTTK przygotowująca się do sezonu „miało ruszyć z początkiem czerwca, teraz mówi się, że w połowie maja, ale w zasadzie to nic nikt nie wie”, od której braliśmy wodę do zbiornika.
To inna miła pani z maciupkiej drewnianej stacji paliw obwieszonej plakietkami typu: „musisz żyć tak, by nie mieć czasu na Facebook’a” albo „porządek mógłby brać przykład z bałaganu i robić się sam”.
To niesamowity kolor jeziorek, szmaragdowo-niebieski, pełen tajemnic, który przypomniał mi o moich snach zawieszonych w toni wody.
To cudowne widoki ze szczytów, które ukajały zmęczone płuca i zachwycały żądne piękna serce.
Ten tydzień to też lekkie rozczarowanie. Tym, że bieszczadzki sen w zasadzie odszedł w niepamięć, a cały rejon stał się na wskroś skomercjalizowany. Tym, że więcej widać kolorowych reklam niż sensownego przekazu (choć…nie przeczę, Smolnik zauroczył mnie do głębi). Tym, że – o bogowie – na szlaki w parku nie wolno wchodzić z psami (nawet jeśli byłyby one na smyczy i w kagańcu), dlatego też nie weszliśmy na Połoniny czy Rawki.
Ten tydzień to też lekki zgrzyt „kulturowy”, tudzież społeczny. Cały czas bowiem podróżujemy w dwójkę, z Piotrem, i w czasie każdej z kontroli, w której mieliśmy przyjemność uczestniczyć, funkcjonariusz patrzył na mojego towarzysza, mając mnie bardziej niż mniej w poważaniu i to w jego stronę kierował pytania, mimo że często – z wiadomych względów – to ja znałam na nie odpowiedź. Leśniczy pokusił się na pójście o krok dalej i w tracie dialogu poprosił o dokumenty „pana kierowcy”. Na jego szczęście, nie mrugnął nawet okiem, gdy ja podałam mu dowód.
Jak widać, niekiedy wciąż pokutuje przeświadczenie, że to z mężczyzną się rozmawia i to mężczyzna ma więcej do powiedzenia. Z jednej strony mi smutno, z drugiej jestem zła, a z trzeciej mam nadzieję, że to się w końcu zmieni i ten świat będzie stał na nogach, a nie na głowie.
Podsumowując jednak, mijający tydzień był absolutnie zacny, piękny, spokojny i pełen magii. Życie – trwaj. A Wy łapcie zdjęcia! Więcej zdjęć znajdziecie w tym wpisie.
1 komentarz