Październik i listopad upłynęły pod znakiem gości. Zawsze mówiłam, że mój dom będzie otwarty na wszystkich, ale nie spodziewałam się, że Wszyscy odwiedzą mnie w momencie, gdy wyląduję pośrodku niczego w małym mieście wśród fiordów i norweskich Alp u wybrzeża Morza Norweskiego.
W każdy weekend, spędzony wspólnie z gośćmi, łaziłam i łaziłam. Po górach, po lasach, po plażach, skałach i szczytach.
W chwilach, gdy odkrywam świat, czuję z nim największe połączenie. Jadę autem, chodzę po kamieniach, oglądam zachód słońca. I wówczas przychodzi do mnie krótka myśl: „ilu ludzi tu dotarło?; jestem w mniejszości; widzę miejsce, o którym słyszeli nieliczni”.
Uświadamiam sobie, jak wielkie w życiu mam szczęście – że mogę poznawać, odkrywać i być w miejscach, które nie przymilają się do każdego.
A ja przecież najczęściej przymilam się do miejsc, które są schowane, odległe – do miejsc, do których prowadzi kręta ścieżka wyłożona kamieniami, bo tutaj już nie wylewają asfaltu.
Czuję się nieco jak Kolumb odkrywający nowe lądy i nieco jak Ania Shirley zachwycająca się malutkim listkiem. I wiem, że mimo tego, że ostatnio coraz częściej myślę o domu, to droga wciąż pozostaje jedną z moich miłości.
A teraz chodźcie, pokażę Wam piękną krainę.
Skomentuj